Dopadł mnie duży samokrytyczny, ale i życzliwy śmiech. Taki, który powoduje, że idąc ulicą uśmiecham się sama do siebie, a każdy mijający ma mnie za niezrównoważoną lub zalotną. Dożyłam dnia, w którym dotarłam do samego wierzchu swojego głębokiego jestestwa.
Długo chodziłam po tym świecie, nie pozostając neutralną na jego wierzchniość. Często bardzo mnie ona raziła. Nie raz się przez nią denerwowałam. Rozmowy były dla mnie zbyt trywialne, niekonkretne i jakoś mało dosadne. Ludzkie historie przenosiły mnie zazwyczaj w świat, który wydawał mi się względem mojego własnego jak Mediolan przyrównany do Ustrzyk Dolnych. Tytuły i stanowiska wzbudzały niepotrzebną nutkę grozy, mistyfikacji i pewnego dziwnego uniżenia. Koszule i garnitury przyprawiały o gęsią skórkę. Czarne Audi do dziś pozostanie moim osobistym symbolem wolności i bezpieczeństwa.
Po wierzchu dopadło mnie wczoraj u ortodontki i dzisiaj u kosmetyczki, gdy ich szorstkie, bezosobowe i pieniądz-zorientowane postawy wypłynęły nagle w całej swojej okazałości.
Po wierzchu zdarza mi się, gdy ktoś wyraża uznanie dla mojej działalności, chociaż zapytany o konkret nie potrafi powiedzieć, co go w niej urzeka. Co jakiś czas zdarza mi się, że ktoś gratuluje mi strony, tekstów, działalności, a ja pozostaję w konsternacji, bo mam poczucie, że skoro osoba nie pracowała nigdy ze mną niewiele wie o tym, co faktycznie robię i co sobą reprezentuję.
Jest też na przykład kontr-bohater, Dariusz, który odkąd zobaczył informację o moich warsztatach nie może powstrzymać się o regularnego wyrażania wypowiedzi na temat nieefektywności coachingu w ogóle. Sęk w tym, że nijak widzę krytyczną wypowiedź niepopartą własnym doświadczeniem. Pozwolenie sobie na praktykę i doświadczenie nadal pozostaje moim kryterium autorytetu. Pewnie też stąd cały ten ambaras. Inni mają inaczej.
Po wierzchu regularnie nachodzi mnie, gdy moi klienci i znajomi relacjonują mi spotkania z różnymi osobami z tytułem (doktor, terapeuta, psychiatra, specjalista itp…) i cytują mi ich wypowiedzi, będące powtórzeniem tego, co wcześniej ode mnie słyszeli. Okazuje się wówczas, że musiałam mieć coś z głosem albo oni z uchem (i jestem w tym momencie żartobliwa), bo moich wypowiedzi nie słyszeli, a dla cudzych wyrazili podziw i uznanie. Zdiagnozowałam to jako brakujący mi wierzch w tytule. Pobolewa mnie to czasem, nie ukrywam, ale też zaczynam się z tą wierzchniością zaprzyjaźniać.
Postawa po wierzchu maltretowała moje oczy ukazując mi eleganckie, sexowne albo sprawne fizycznie sylwetki w środowiskach biznesowych, w klubach nocnych i klubach sportowych.
Moja niechęć do po wierzchu była taka, że miewałam sesje, w których widziałam siedemnasty poziom głębi wypowiedzi mojego coachee, tak naprawdę lekceważąc to, co było na wierzchu, co klient mówił, uważał za swój problem. A może ja faktycznie na poziomie świadomym i głębokim nie widziałam tego wierzchu? Im większą miałam misję dotarcia po głębi, tym bardziej wierzch mi ‘wywalało’ na wierzch ;-).
Skupiając się na głębi i negując wierzchniość i materialność trochę w tym życiu straciłam. Nie przyjęłam wielu komplementów odnośnie wyglądu, bo – jak twierdziłam – dotyczyły one moich sukienek, a nie mnie samej. Mój tyłek, gdy dostał komplement raczej chciał usłyszeć, że jestem fascynującą dziewczyną, a nie dobrym kawałkiem tłuszczu i mięśnia. Ostatnio gdy zapytałam znajomego, czy uważa mnie za mądrą określił mnie swoją miarką jako dobrze wykształconą – znowu dyskutuje duch z namacalną, dyplomową materią, pomyślałam. Mój znajomy twierdził, że mądrość jest dla niego pojęciem zbyt abstrakcyjnym. I chyba dopiero wówczas coś we mnie zaskoczyło.
Ten awers do wierzchu pomieszał mi trochę szyków w komunikacji – pewne relacje straciłam, inne przeżyły kryzys. Rok temu o tej porze, nie myśląc o wierzchu wpędziłam siebie w kryzys zawodowo-finansowy, gdy jak spadochroniarz skaczący bez sprawdzonego spadochronu zrezygnowałam z pracy (za tą żywą metaforę dziękuję Ci, Bartosz). Ale to nie wszystko. Nie myśląc o wierzchu zapomniałam o trzech kierunkach studiów, które skończyłam i licznych szkoleniach, które odbyłam. Umknął mi materialny czas i fizyczny pieniądz, który trzeba było poświęcić, by się wyedukować. Pominęłam energię, którą wkładałam w pracę nad sobą tak umysłem na coachingach i warsztatach Recall Healing u cenionej przeze mnie Kingi Maruszczak i Gilberta Renauld jak i pominęłam pracę, którą wykonałam ze swoim ciałem podczas zajęć jogi u mojego ulubionego, profesjonalnego i precyzyjnego Artura Szudry. Nie policzyłam tych czterech namacalnych lat, których mianownikiem była praca coachingowa, terapeutyczna, uzdrawiajaca. Przede wszystkim jednak nie policzyłam tych 29 ciu lat roli rodziców w swoim życiu.
Puentą mojej wypowiedzi jest też to, że póki nie poczułam swojego wierzchu w swojej głębi trudno mi było zobaczyć, że wierzch, który widzę w innych jest lub był i moim wierzchem. Puentą jest też to, że mimo różnych negacji, bez tego wierzchu nie da się żyć i doświadczać życia w pełni duchowo-materialnej. Myślę także, że ten tekst może mieć walor dla tych, którym bliżej do materii niż do ducha. Dla tych tekst może być z kolei czymś dematerializującym 😉