Podczas przedwczorajszego spaceru z Gdyni do Sopotu odnalazłam pewną osobliwość w słowie chcenie– tam jest chce/chcę i jest też nie. To chcę/ chcesz czy nie? – zapytałam sama się. Do tych piruetów psycho-intelektualnych sprowokowały mnie obudzone na nowo wspomnienia swojej rzekomej morskiej love, o której już pisałam (por. Może morze?). Nie do końca wiedziałam już, o co tam chodziło; dlaczego było tak, jak było; po co skończyło się tak, jak się skończyło.
Sporo kilometrów przeszłam, przetańczyłam i prześpiewałam, zanim się zorientowałam, o co chodzi – czy chcę/chce czy nie (tj. czy to ja chcę czy ktoś inny chce czy nie).
Zbadałam pod mikroskopem swoje chcenie. Moje chcenie (= ja chcę) zależne jest bardzo od tego, co i kogo widzę dookoła. Owszem, może i chcę, ale jeśli rozejrzę się i stwierdzę, że świat nie chce (czyt. inni ludzie nie chcą), wycofuję się niespełniona ze swoimi chcicami. Taka obserwacja świata zewnętrznego, korespondująca z wyborem preferencji własnych, implikuje kolejne rzeczy:
Po pierwsze, obserwując świat i ludzi nie zawsze mogę właściwie ocenić i zinterpretować sytuację, czyjąś postawę, czyjeś stanowisko. W związku z tym, uzależnianie mojego chcenia od swojej fantazji (interpretacji, oceny) na temat stanowiska reszty świata (pozostałych ludzi) jest dość ryzykownym przedsięwzięciem.
Ale może być też odwrotnie. O ile właściwie oceniam sytuację i widząc cudze niechcenie, swoje chcenie zmieniam, adaptując się niejako do środowiska, w niechcenie (lub cudze chcenie interpretuję jako swoje osobiste chcenie, choć moim wcale ono nie jest). W takim układzie także tracę – siebie i możliwość realizacji swoich potrzeb.
Którąkolwiek z tych strategii obieram, są one wszystkie strategiami porażki, bo w żadnej z sytuacji nie spełniam tego, co rzeczywiście chcę ja, osobiście, we własnej osobie. Moja postawa jest w pewnym sensie wariacją na temat potrzeb wszystkich ludzi świata a nie swoich własnych, choć przez wariowanie na temat potrzeb innych poznaję siebie. Oto moje wyjaśnienie – nie znając swoich potrzeb, najlepsze co mogłam/mogę zrobić to właśnie ich szukać poprzez obserwację potrzeb innych i konfrontację z nimi.
Momentalnie do świadomości wpłynęły mi niezliczone przykłady sytuacji, gdy spełniałam cudze potrzeby, nawet nie bardzo mając świadomość, że to nie są moje. Są też przykłady, gdy już ze świadomością samej siebie robię coś wbrew sobie i swoim potrzebom a ktoś na tym zyskuje. Wreszcie, znalazłam też sytuacje, gdy spełniałam rzekome cudze potrzeby kosztem swoich (rzekome, bo czas uczy mnie, że i ja robię błąd poznawczy i tylko wydaje mi się, że coś jest cudzą potrzebą). To wszystko są moje ścieżki chcenia i niechcenia, pomiędzy cudzym a swoim błądzenia.
Wniosek z tego taki, że przed pytaniem, co chcę a czego nie, muszę najpierw nabyć umiejętność rozpoznawania, czyje w rzeczywistości są potrzeby, o których myślę, które wyczuwam. Wychodzi na to, że umiejętności dostrzegania cudzych potrzeb powoduje, że swoje własne w ten sposób zagłuszam i się w nich gubię.
Wiem już także na pewno, że moje chcenie jest mocno warunkowane przez intensywność lęku obecnego we mnie. Im bardziej się boję, tym mniej chcę, tym bardziej nawet nie chcę chcieć.
Boję się chcieć? Tak wygląda mój uproszczony wniosek?
Bawiąc się w te swoje rymy i luźne skojarzenia, mam odpowiedź, głupio-niegłupią, jak się nad nią emocjonalnie rozczulić.
Chcenie przynosi zranienie.
Bez wątpienia takie jest we mnie twierdzenie.
Ergo:
Niechcenie to reakcja NIE na zatracenie, na siebie samej stracenie.
Epilog:
Od tygodnia byłam myślami w lipcu 2011 roku w Gdańsku.
So remember when we were driving driving in your car
Speed so fast I felt like I was drunk
City lights lay out before us
And your arm felt nice wrapped ’round my shoulder
And I had a feeling that I belonged
I had a feeling that I could be someone
Had a feeling that I could be someone
Tę piosenkę okrzyknęłam dziś piosenką Czarnego Audi (i Czarnego Kodu Armaniego w nim). O to chodziło. O poczucie przynależenia i bycia kimś.
O bycie nie byle kim.
Bycie kimś to BYCIE SOBĄ (aż i po prostu). Chcę być sobą, nie musieć być nikim innym, nie chcę przejmować się słowami innych, że źle lub mylnie myślę lub czuję. Chcę, będąc sobą, mieć poczucie, że jestem akceptowana taką, jaką jestem i (mimo to/ albo właśnie dlatego) – przynależę.
Dwa lata po moich gdańskich perypetiach zamieszkał w Gdańsku mój brat cioteczny, Hubert. To dzięki wizytom u niego mogłam wreszcie powoli dojrzewać ze swoją świadomością i wreszcie zrozumieć, o co chodzi z tym moim gdańskim świrowaniem. Miałam przecież swój stały rytuał zaręczania się z morzem za każdym razem, gdy byłam tam po lipcu 2011. W tym okresie kupiłam nawet dwa piękne pierścionki, twierdząc, że trzeba odnawiać zaręczyny z morzem. Wznowienie kontaktów z Hubertem, które każdorazowo aktywizowało we mnie wspomnienia z 2011 roku, powodowało , że powoli budziło się we mnie poczucie przynaleności i braterstwa – jakie to przyjemne uczucie, gdy ma się brata! Mam brata w Gdańsku (i to jak podobnego do mnie samej w swoich osobliwościach !).
Chcę przynależeć – nie należeć, bo to brzmi dla mnie niewolniczo i wiąże się ze wspomnianym zatraceniem, nie byciem sobą.