W ostatni piątek miałam sesję z D. Temat był prosty i z pozoru błahy. Prosiłam D., aby skupił się na naprawdę małym celu i wycinku swojej rzeczywistości, bo ma w zwyczaju podczas sesji wyciągać wszystkie historie, tysiące wątków i elementów, które – tak jemu jak i mi – utrudniają poruszanie się w gąszczu jego świadomości. D. chciał, jak to nazwał, przełamać w sobie temat/ problem. Zrobiłam statystykę tego słowa podczas trzydziestominutowej sesji – padło ono aż sześć razy. Jak się czujecie z tym słowem? Jakie myśli, uczucia i skojarzenia ono w Was wywołuje? Mi skojarzyło się to z przełamaniem siebie samej do zrobienia czegoś trudnego/ czego się boję/ czego nigdy nie robiłam. Przełamywanie siebie to dla mnie przekraczanie samej siebie, wychodzenie poza własne granice, przez które rozumiem zmianę myśli, zmianę uczuć (co razem daje zmianę percepcji), a w konsekwencji zmianę zachowań.
Tematem do przełamania był dla D. taniec – nieumiejętność swobodnego poruszania się/ wyrażania i czucia się ze sobą. Dla D. wyjście na parkiet i tańczenie graniczyło z doświadczeniem bliskim końca świata. Trudno mu było dać sobie przyzwolenie (drugie ulubione słowo), by czerpać radość, zadowolenie, by mieć zabawę. Brak owego przyzwolenia wynikał z wstydu, który nosił w sobie. Wstyd mu było wyjść (do ludzi, na parkiet), wstyd mu było pokazać się, narazić na krytykę podpieraczy ściany. D. mówił też o strachu przed oceną, nie chciał być odebrany jako drewniany i sztywny. Tak pomyślałam post fatum, D. – czy czasem Ty do nich nie należałeś, gdy w młodości nie dawałeś się wyciągnąć na parkiet? 😉 Bo skoro wiesz, że podpieracz Cię krytykuję, to nieobca musi Ci być ta rola.
Doszliśmy to tego, że przełamanie się do tańca polega dla D. na nie wchodzeniu w sytuację oceniającą- ta najpierw wzbudza lęk, a potem poczucie wstydu. Możliwe, że też mechanizm działa odwrotnie, to wstyd wzbudza lęk i zdrewnia tak ciało D., jak i jego serce i umysł na wszelkie przejawy bycia swobodnym.
Skupiliśmy się na strachu, sporo tego słowa przebrzmiewało podczas sesji. Co ciekawe, ciało D. w ogóle go nie wyrażało. Zawahałam się czy to strach-uczucie, czy strach-myśl, bo różnica jest diametralna. Niejednokrotnie to umysł podpowiadając nam swoje scenariusze, nakręca nas na bojaźliwe myślenie. Taki strach, strach z głowy, najczęściej okazuje się bezzasadny i szybko klienci to odkrywają. To tylko myśl, jedna z tysięcy możliwych. Gdy z kolei spotykam osoby odczuwające strach, od razu to po nich widać, są ciche, sparaliżowane w ciele, często zblokowane, aby mówić. Osoby odczuwające strach nie mówią o strachu, bo są nieświadome, że go noszą, ale gdy tylko to odkryją i zmierzą się z tym uczuciem, tj. pozwolą sobie je doświadczyć i przeżyć (ufając, że przeżycie tej emocji nie graniczy z zagładą) stają się wolne.
Wracając do D., jego strach paraliżował poprzez cykliczne podrzucanie haseł typu: bycie obiektem drwin, bycie pośmiewiskiem, wygłupianie się. Efekt był taki, że pozostawał w skrępowaniu, w bierności, nie wychodził (do tańca, do ludzi, do życia).
W ramach naszej sesji zauważyłam także, że ta niechęć do wyjścia na parkiet ma swoje korzenie w czasach dzieciństwa, gdy mama prawie wypychała D. do tańca. Ona chciała dobrze, on się zawziął? zniechęcił? ma jakiś uraz? Potem z każdą kolejną partnerką przerabiał swój taneczny problem. One chciały tańczyć i tego od niego oczekiwały, on coraz bardziej był na nie. Przeczuwam, że trochę robiąc na złość mamie i nie rozumiejąc jej motywów, zrobił ostatecznie sobie na złość w życiu, czego dowodem były te historie o partnerkach i sam temat sesji.
Zmieniliśmy perspektywę. Żeby klient chciał pracować nad swoimi problemami, musi widzieć światło w tunelu, widzieć i czuć swój stan docelowy. Ta perspektywa jest paliwem, by przejść przez swój proces i widzieć zasadność całego wysiłku. D. poczuł lekkość, nieskrępowanie, swobodę, osiągnął stan, w którym nie doświadczał krytyki, było mu dobrze samemu ze sobą, nie był oceniany ani weryfikowany.
– To skąd ta ocena pochodzi?- zapytałam przewrotnie, mając świadomość, że poza zmianą miejsca w przestrzeni o kilka centymetrów i w czasie niewiele się zmieniło. Przynajmniej z pozoru.
– Ze mnie samego. Nikt mi nawet nigdy nie powiedział, że jestem nie taki. – odpowiedział D.
– Jak świadomość, że sam siebie oceniasz wpłynie na pozbycie się strachu przed oceną i na to przełamanie się w tańcu? – dopytałam.
Świadomość, że to jego własne siły wewnętrzne a nie zewnętrzne mają na niego wpływ dała mu poczucie kontroli i bezpieczeństwa, zmniejszyła stan lęku i zagrożenia. D. postanowił pracować nad samoakceptacją, próbą nie oceniania a priori, przed spróbowaniem i doświadczeniem czegoś. W praktyce ma zrobić klika nowych rzeczy w swoim życiu, a na parkiet wybrać się co najmniej parę razy.
Jest jeszcze jedna rzecz, która zwróciła moją uwagę, a nie weszła w strukturę sesji. Tę wychwyciłam dopiero po odsłuchaniu nagrania. D. wielokrotnie powtarzał pod koniec sesji czasowniki w pierwszej osobie liczby mnogiej: wypracowaliśmy coś, uzgodniliśmy, stwierdziliśmy, i tak dalej… To tak podejrzewam jego jak i mój problem, bo byłam na to „my” bardzo nieobojętna. Pomyślałam sobie, że mój coachee nie bierze odpowiedzialności, za to, że to jego proces i jego decyzje. W końcu ja mu porad nie udzielam, odbijam tylko pytaniami to, co jest w nim samym. Zawahałam się, czy taka postawa świadczy o jego samodzielności. Pomyślałam także, że moje odcinanie się od obecnego w sesji coachingowej „my” to z jednej strony zdrowe uszanowanie odpowiedzialności i autonomiczności klienta, ale z drugiej strony, to odejmowanie sobie swojej roli w procesie i też jakaś niechęć na zbiorowość, choćby dwuosobową. Biorę temat do dalszej pracy nad sobą, D. dziękuję za sesję!