Ponad siedem lat temu pewna dojrzała, mądra kobieta opowiedziała mi pewną przypowieść:
Wyobraź sobie, że wyruszasz w wyprawę na szczyt Giewonta. Zabierasz ze sobą swoich przyjaciół, znajomych. Wszyscy jesteście pełni entuzjazmu na wiszącą w powietrzu przygodę. Wyruszacie w trasę. Z każdym metrem zmieniają się warunki pogodowe, teren przestaje być trasą łatwą i lekką do przejścia. Twoi towarzysze różnorodnie reagują na te zmiany. Jedni się rozleniwiają, inni wpadają w lęk, jeszcze inni wynajdują powody, dla których warto zaprzestać podróży i zawrócić. Powoli wykruszają się kolejne osoby i gdy zostaje przed Tobą do pokonania ostatni odcinek, zostajesz z jedną, dwoma osobami. Oni w końcu też ze swoich powodów rezygnują z wejścia na szczyt. Co wówczas robisz? Zostajesz z nimi? Wyruszasz sam na szczyt?
Czy ten dylemat to dla Ciebie kwestia bycia wiernym sobie i swoim celom, bycia wolnym, czy może sztuka kompromisu, uświadomienie sobie, że w pojedynkę nie ma przyjemności? A może dla Ciebie samotne wejście na szczyt to odwaga, a może wybujałe aspiracje ego?
A może jeszcze inaczej to widzisz.
Krystyna opowiedziała mi tę przypowieść w reakcji na moje ówczesne opowieści, których sednem była samotność będąca konsekwencją (kosztem?) wybrania takiej drogi, a nie innej. Ta samotność z jednej strony była wolnością, lojalnością sobie i swoim wartościom, z drugiej strony z kolei powodowała poczucie wyobcowania, izolacji, niezrozumienia. Pamiętam, że te siedem lat temu chwilę odczuwałam ten dylemat na poziomie bycia samotną versus bycia wierną sobie, bo podskórnie czułam już ten smutek samotności. Zdecydowałam się wówczas na trwanie przy obranym przez siebie kierunku. Myślę, że nie ma sensu oceniać, czy jest to strategia lepsza czy gorsza, bo niesie ona za sobą tak kuszące jak i zasmucające obietnice przyszłości.
Ta Giewontowa historia wróciła do mnie po latach. Kolejne osoby odpowiadają mi, co one by zrobiły i jakie kierują nimi motywy. Dwaj przyjaciele powiedzieli mi, że nie weszliby samotnie na górę, bo a) nie ma w samotnych działaniach żadnej przyjemności i sensu, b) pozostanie z grupą pozostawia poczucie przynależności. Ich odpowiedź sprawiały, że wzięłam ponownie pod rozwagę swoje stanowisko. Odkryłam, że już nie ma we mnie dylematów związanych z samotnością. Pojawił się jednak lęk, o którym nigdy wcześniej nie pomyślałam.
Wspomniałam, gdy pierwszy raz wchodziłam na Giewont ze swoim pierwszym chłopakiem, wielką miłością, Bartkiem. Miałam wtedy 21 lat i był to na tamten moment jeden z ambitniejszych szczytów mojego życia. Przypomniało mi się, że ten końcowy, stromy odcinek wzbudził mój lęk, a obecność Bartka tak naprawdę dodawała mi poczucia bezpieczeństwa niezbędnego, by na ten szczyt się ostatecznie wspiąć.
Powrót do tego wspomnienia zasiał we mnie lęk i niepewność: jak samodzielnie ten ostatni odcinek drogi na szczyt przebyć? Jak nie bać się spadnięcia w dół, symbolicznie rozumianego jako śmierć? Spontaniczne odpowiedzi, które przychodzą mi na myśl: lekiem na lęk jest działanie, a duża uważność i koncentracja na zadaniu wspiera jej poprawne (i bezlękowe) wykonanie. Zamarzyło się także zmienić perspektywę czasową i nawet bardziej – przestrzenną – poprzez wyobrażenie sobie stanu docelowego, tego symbolicznego szczytu Giewonta. Po to w coachingu używa się zmiany perspektyw i wizualizacji – wyobrażenie sobie i odczucie pożądanego stanu wspiera klienta w procesie zmiany, stanowi niejako wabik i motywator, dla którego coachee podejmuje trud zmagania się z ograniczeniami, utrudniającymi mu zdobycie swojego celu.
Moje ‘zamarzenie’ koresponduje niejako z naturą czasu. Oto jutro wieczorem mamy pełnię księżyca w Pannie, która wyzywa nas do wyznaczania celów, a potem harmonogramu działań i kroków, które trzeba podjąć, by się na ten swój Giewont dostać. Więcej o tym w linku poniżej:
https://www.facebook.com/astrologiapelni/posts/1077092665665313:0
Trzymam kciuki za Wasze wspinaczki 😉
Olgusz