W liceum przygotowywałam z języka polskiego prezentację maturalną dotyczącą impresjonizmu. To był pierwszy rok, gdy wprowadzono tzw. nową maturę. Ustna matura z języka polskiego była właśnie TYM ważnym w moim życiu egzaminem, na który się nieświadomie spóźniłam dobrą godzinę.
Moja polonistka, a zarazem wychowawczyni, powitała mnie życzliwie, choć mnie już zalewał stres związany z nabytą świadomością spóźnienia.
Impresjonizm.
To mój ukochany nurt w malarstwie. Zawsze fascynowała mnie jego efemeryczność i płynąca z niej wyjątkowość. Niepowtarzalne doznania, a za nimi niepowtarzalne formy wyrazu. Impresjonizm wyrażał jednostkowe i niezwykle zindywidualizowane wrażenie (ang. impression) – doznanie, którego doświadczał artysta, postrzegając rzeczywistość. Z impresjonizmem nierozłączne są takie hasła, jak próby uchwycenia nieuchwytnego, chęć utrwalenia tego, czego nie da się utrwalić, opisania tego, co trudno opisać, przekazania niewyrażalnego odczucia. Impresjonizm był próbą zmaterializowania uczucia, to również indywidualizm, danie sobie prawa do swojego zmysłowego postrzegania świata, i tkwiąca w tym prawie odwaga, by tę percepcję wyrazić. Impresjonizm, w przeciwieństwie do ekspresjonizmu, miał na celu czyste wyrażenie się artysty, nieprzykryte potrzebą wywarcia jakiegokolwiek wpływu na odbiorcę. Impresjonizm wyrażał wyłącznie subiektywny wpływ, jaki rzeczywistość ma na artystę. Ekspresjonizm, dla kontrastu, myślał o swoim odbiorcy i efekcie, jaki na nim wywrze.
Znanym i charakterystycznym malarzem tego kierunku w malarstwie jest Van Gogh, to jednak nie jego esy-floresy charakterystycznej kreski są moją ulubioną ręką. Moje serce należy do Claude Monet’a. Jego „Stogi” czy „Budynki Parlamentu w Londynie” malowane po parę razy, za każdym razem uchwycające to samo miejsce, jednak o innej porze dnia, przy innym oświetleniu. Obrazy przedstawiały niby to samo, jednak zawsze coś zupełnie innego. Uwielbiałam patrzeć na sekwencję tych obrazów, jak zmieniają się kolory w zależności od pory dnia. Każdy obraz był zupełnie nową historią. Monet był moim mistrzem wychwytywania ulotnego wrażenia, uczucia, który dana rzeczywistość wywołuje.
Maturę zdałam wówczas na ocenę dobrą. Mimo czucia tematu, byłam tak zestresowana faktem spóźnienia, że trudno mi było ochłonąć i w pełni używać swojego umysłu. Często zawalałam egzaminy i sprawdziany właśnie z tego powodu. Brak luzu, wieczne spięcie. Nie byłam głupia, nie byłam nieprzygotowana, ale byłam spięta. Kto wie, a może jednak kierunek jest odwrotny? Może jednak to bycie nieprzygotowaną (do życia?) powodowało, że czułam się głupia a ostatecznie byłam spięta? Jak to żartobliwie, ale też z pewnością swoich słów powiedział mój mistrz jogi: Jest moja prawda, Twoja prawda i jest gówno prawda. Ja dodam tak, jest moja prawda, Twoja prawda i nasza (wspólna, ogólna, uniwersalna, jedyna) gówno prawda.
Wniosek pomaturalny: Czucie siebie przyćmiło możliwość czucia pełnego tematu (czucia innych? pozostałych towarzyszy życia?).
Prawda?
Impresjonistycznie też postrzegam swoje teksty. Są niby uniwersalne, a jednocześnie się turbo szybko dezaktualizują. Jak w obrazach Monet’a – zmienia się światło, dzięki niemu zmienia się moja świadomość i percepcja rzeczywistości. To, co pomyślałam, zobaczyłam i poczułam wczoraj nie ma się do tego, co czuję, widzę i myślę dzisiaj. Równocześnie, mimo zmienności i ulotności pozostaje pewna niezmienna –
Moje pisanie jest cały czas tą samą pracą na ten sam temat – mimo zmian światła, cieni, barw.
Wiesz, o czym jest ten 170 wpis?
O miłości.