Musisz.
Powinieneś.
Trzeba.
Należy.
Zrób.
Nie rób.
Nie wolno.
Nie wypada.
Warto, nie warto.
Popraw.
I tak dalej.
Wszystkie te dobrotliwe wskazówko-dyrektywy służą nie popełnieniu błędu.
Ma być dobrze, właściwie, poprawnie, jak należy, trzeba, wypada.
Jak powinno.
Ma być idealnie.
Ma być ten właściwy rozmiar, te dokładne wymiary, ta waga, dobra ocena, właściwa ilość, doskonała forma, perfekcyjny wygląd.
Nie za dużo, nie za mało.
Nigdy zbyt, nieco zbyt, nie tak, jak powinno.
Podobno unikasz błędów, gdy trzymasz się tych rad.
Na zewnątrz jesteś correct, adequate, right, appropriate. Jesteś po prostu cacy.
Wewnątrz czujesz, że nie masz prawa do błędu i jedno małe potknięcie zburzy skrzętnie budowaną doskonałość.
Będzie Ci lepiej, bo nie zrobisz tego, co ktoś nazwał błędem.
Mianujesz swoje działania i decyzje porażkami.
Twój umysł zawsze krytycznie je osądza.
Był błąd, pomyłka, porażka, głupota.
Nazywasz siebie samego idiotą, kretynem, głupcem.
Albo obwiniasz innych, rzucając w nich tymi epitetami.
Każda kolejna metka przyczepiana do Twoich działań zabiera Ci oddech.
Mniej żyjesz, więcej się boisz, co rusz umierasz.
Nie działasz, bo uczony ocenioną nauczką przeszłości nie chcesz znowu popełnić błędu.
Taki jesteś uczony (nauczony, mądry), że nauczkę (jak i samo słowo błąd) błędnie pojmujesz.
Za życia martwisz się, bo kuku zrobiły Ci martwe doświadczenia.
Od martwienia się stajesz się martwy.
Martwieniem się umartwiasz swój teraźniejszy i przyszły dzień.
Zapraszasz martwe do życia.
Za życia umierasz.
W coachingu bardzo dużo mówi się o daniu sobie prawa do błędu. Mamy nie oceniać ludzi, rzeczy, sytuacji, mamy brać z nich ich wartości, które zawsze są naszym zasobem. Mówić to jedno. Czuć i praktykować tę zasadę to zupełnie inna sprawa.