Przeżywam lęk związany ze stratą siebie. Właściwie cały czas boję się. Od zawsze. Właściwie cały czas siebie tracę. Z minuty na minutę. Codziennie. Od 31 lat, od których żyję.
Boję się, bo siebie tracę. Po raz kolejny. Już tyle razy i straciłam (się i nie tylko się), a nadal do strat nie przyzwyczaiłam się. Do strat nie idzie przyzwyczaić się. Każda starta inne ma imię. Każda starta ma swoje znaczenie.
Znaczenie.
Znaczy czy nie?
Znaczę czy nie?
Jakie to właściwie ma znaczenie?
Poszłam na stracenie. Jestem w żałobie. Opłakuję własną śmierć, fakt, że zginęłam, umarłam, skonałam, zostałam zamordowana, popełniłam samobójstwo. Wszystkie odpowiedzi prawdziwe. Uświadamiam sobie koniec jednego życia, a za nim początek życia następnego. Smucę się. Czuję radość, ekscytację. Czuję ulgę. Oczywiście, mój życiowy lęk nie opuszcza także mnie. Czy można równocześnie doświadczać tak różnorodną emocji paletę?
Zupełnie jakbym zrzucała z siebie starą skórę. Jakbym kończyła starą i rozpoczynała nową inkarnację. Jakbym kończyła bezcielesny etap, etap o nazwie w-ciele-nie (w ciele? nie), jakbym wreszcie w ciało, w rzeczywistość wcielała się. Wreszcie.
Wreszcie w teraz i tu wcielam się. Wcielam się w to, że to i tamto, że właściwie wszystko umiera we mnie. Nie boję się, że tracę; że to czy tamto z mojego życia zniknie; że ktoś lub coś symbolicznie w moim życiu umrze.
Coś jakby ostatnie namaszczenie dzieje się.
Dzieją się rzeczy ostateczne.
Nawet cieszę się. Potrzebuję już ulgę. Uwolnienie. Wytchnienie. Ostatnie tchnienie wydaję właśnie.
Znika to, co raniło mnie; co krzywdziło, szkodziło, wbijało szpilę, robiło źle. Znika to, co przyprawiało o gorączkę, konwulsje, migrenę. Wreszcie można przyznać się: takie poprzednie życie bolało mnie. Było często brutalne i okrutne. Dopiero, gdy minęło, uświadamiam sobie, jak było źle. Ale cud, cud jakich mało-w nowej odsłonie, (ale?) (nadal?) żyję. Wreszcie mogę przyznać się, jak u zaufanego księdza w konfesjonale, zawisłam na swoim krzyżu po tym jak nosiłam go wiernie; po tym jak przeszłam swoją mękę; po tym jak przeżyłam swój ból i swoje cierpienie, to niewdzięcznie, to chwalebnie. Czasami jak sobie pomyślę, to poprzednie życie jak piekło jawi mi się.
Cud, że żyję.
Czy teraz już będę w niebie? Czy już albo wreszcie zasłużyłam sobie? Co w nowym wcieleniu przytrafi mi się? Co dalej, gdzie pójdę, co zrobię, jak zareaguję, jak zachowam się? Odpowiem, czy nie odpowiem? Które ze swoich myśli i uczuć na temat siebie i świata stracę, raz na zawsze? Które zadomowią się na zawsze, jako to coś immanentne, jako rdzeń mnie. Co się stanie, gdy już zamiast wpadać w stare tory, prowadzące do starych miejsc, już więcej nie wykoleję się, a zmienię bieg i w zupełnie innym kierunku do zupełnie nowych miejsc udam się? Uda się czy nie uda się?
Koniec dogasa. Ogień początku coraz intensywniej rozpala się. Tak jak życie, od poczęcia zaczyna się. Bez roz-poczęcia życia nie byłoby … wcale. Nie byłoby niczego. Bez początku, bez przyczyny, bez powodu nic dalej nie wydarzy(łoby) się. Bez początku, bez przyczyny, bez powodu nie nastąpiłyby konsekwencje.
10/06/2017
Kilka tysięcy metrów na ziemią, jak się okazuje bardzo twórcze miejsce
7:40
AD PATRES