Istnieją dwie przeciwstawne tendencje. Te tendencje wzajemnie wykluczają się. W związku z tym, że tendencje wzajemnie wykluczają się, każdy wybiera jedną tendencję. Jedną tendencję drąży wytrwale. Jedną tendencje wdraża zawzięcie aż ją przedawkuje. Gdy tendencję przedawkuje się, odkrywa się wówczas, że może lepiej wybrać przeciwną tendencję. Z jednej tendencji wpada się w drugą tendencję. Obu tendencji nie umie się aplikować równocześnie, bo tendencje wykluczają się. Ze skrajności jednej tendencji wpada się w drugą skrajną tendencję.
Tendencja pierwsza:
Obwiniam się za wszystko, co spotyka mnie. Skoro moja rzeczywistość ze mnie płynie, coś ze mną musi być źle, skoro taki, a nie inny los spotyka mnie. Obwiniam się, usprawiedliwiam i tłumaczę to i tych, co są dookoła mnie. Takie we mnie pozorne zrozumienie. Wychodzi na to, że obwiniając się, nie chcę obwinić tego, co względem mnie zewnętrzne. Zupełnie jakby wszystko zależało ode mnie. Wychodzi na to, że wolę obwinić siebie, aniżeli winą jak mięsem rzucić w to, co zewnętrzne. Wolę grać w autodestrukcję pod tytułem obwiniam się, bo nie chcę obwinić tego, co zewnętrzne. Gdybym przestała obwiniać się, pozostałoby mi wówczas przyznać przed sobą się do uczuć, których ani czuć ani wyznać nie chcę. Wówczas trzeba by było przyznać się, powiedzieć szczerze i otwarcie, dla przykładu, nienawidzę. Efekt tendencji pierwszej jest następujący: zamiast przyznać się, że nienawidzę tego, co zewnętrzne, nienawidzę się, popełniając na sobie autodestrukcję.
Tendencja druga:
Wszystko, co (i każdy kto) spotyka mnie jest odpowiedzialne/y za to, że mam takie życie a nie inne. W grę o nazwie obwinię Cię i Cię (i Cię) bawię się. Obwiniając to, co zewnętrzne względem mnie, uwalniam samą siebie od tak zwanej winy, tak zwanej odpowiedzialności, tak zwanej odpowiedzialności za swoją winę. Winy podzielić między strony zainteresowane nie chcę. Jak w amerykańskim sądzie winę osądzę procentowo- oceniam swoją winę na 0%, zostawiając 100% temu, co zewnętrzne względem mnie. Wtedy rzucam mięsem byle gdzie, w każdego i wszystko, co wejdzie mi w drogę (nawet w to i tego, co niewinne/y jest). Wtedy wszyscy i wszystko jest winne, bo nic nie zależy ode mnie. Siebie samą pozostawię tym samym jako istnienie nieskazitelne, niewinne. Sieję spustoszenie dookoła mnie. Robię demolkę. Zamiast w sobie pielęgnować autodestrukcję, eksterminację robię temu, co zewnętrzne.
Niezależnie od tego, w którą częściej wpadasz tendencję, faktem jest że bawisz się w sędziego. Siedzisz w głowie. Umysłem próbujesz rozprawić się z emocjami. Zamiast zająć się emocjami samymi w sobie, rozumowo próbujesz ogarnąć je. Zostajesz w teorii, myśląc, że teorią bez praktyki (bez doświadczenia, przeżycia uczuć) sprawy rozwiążesz, że przeżyjesz głową emocje. Pozwól swojemu ciału wypowiedzieć się, ono zna prawdę. Ciało niezwykle mądre jest, ma mądrość większą niż niejeden doktor czy magister.Prawd umysłu jest wiele, jednak ostatecznie w zderzeniu z jedną jedyną prawdą ciała rozdrabniają się one na marne i nic nie warte.
Ciało i biologia ponad osąd jest.
Żyjemy teraz w czasach rozumu – zazwyczaj nie pochwala się egzaltowania swoich emocji
PolubieniePolubienie
Jedni powiedzą egzaltowanie, inni emocjonalny ekshibicjonizm, jeszcze inni nazwą to wyrażaniem emocji- kwestia nomenklatury i indywidualnego stosunku do emocji i ich wyrażania (czy wyrażanie szczególnie silnych emocji jest ok czy nie) ;-). Każdy coś czuje, nie każdy jest świadom tego, co czuje; nie każdy także wyraża swoje uczucia – bo nie umie i/lub się boi właśnie ze względu na ocenę innych. Myślę, że uzależnianie wyrażania się od tego, czy dostaniemy aprobatę lub dezaprobatę może mocno okroić zakres naszych możliwości a. ekspresji, b. bycia po prostu sobą ;-))).
PolubieniePolubione przez 1 osoba